Kilka dni po przyjeździe do Italii zepsuł się nam kamper. Gdy znikał za zakrętem, transportowany na lawecie, wyglądało to, jakby nas odstawił, żeby odbyć podróż solo.
Italia poza sezonem turystycznym to zupełnie inny kraj. Gołym okiem widać mniej turystów, parkingi są prawie puste i bezpłatne (poza weekendem), a lokale pełne mieszkańców. Język włoski nie niknie w gwarze języków świata, tylko dźwięcznie wybrzmiewa w sklepach, barach albo na ulicy. Baaaardzo lubimy być w Italii poza sezonem.
Nie spodziewaliśmy się, że nasze plany zostaną pokrzyżowane niczym gałęzie zapuszczonego bluszczu, a my utkniemy w jednym miejscu. Z jednej strony – to całkiem miłe utknięcie, bo otacza nas piękny, zanurzony w naturze krajobraz. Z drugiej – bez samochodu, baru, sklepu, z cywilizacją oddaloną o kilka kilometrów… no cóż, plany były inne.
Włosi mają martwy sezon, co łatwo zauważyć po licznych kartkach na drzwiach restauracji i sklepików: „Chiuso per ferie”. Wnioskujemy z nich, że ferie trwają najczęściej od 6 do 24 stycznia. Można powiedzieć, że i my wpadliśmy w „ferie” – tylko bez wcześniejszego uprzedzenia i bez kartki na szybie kampera:”Chiuso per….chi lo sa”.
Styczeń w regionie Lazio jest już bliżej wiosny. Zabrałam zimowe swetry z golfem, zapominając, że włoskie słońce jest przyjemnie rozgrzewające. Kwitną kwiatki, latają pszczoły, a o poranku stada ptaków siadają na gałęziach drzew i robią taka wrzawę, jak Włosi, na stacji benzynowej przy autostradzie, w porze śniadania.
Co dalej? W Mediolanie są targi, które były w czołówce naszego planu. Kamper odgrywał bardzo ważną rolę, bo miał być bazą noclegową na czas pobytu na targach, no i w kamperze miał zostawać nasz pies na czas naszej nieobecności. W obecnej sytuacji pozostaje podróż pociągiem i nocleg w hotelu. Zdecydowaliśmy, że ja zostanę na miejscu z psem,a Paweł z Mają pojadą na targi.