Caminia. Tak nazywa się miasteczko, do którego podążaliśmy. Właśnie tam mieliśmy odwiedzić sympatyczną polsko-włoską familię.
W Soverato, oddalonym 11 kilometrów od Caminia,odbywał się targ, na którym mieliśmy się spotkać.
Targ kolorowy i rozkrzyczany. Aromaty sera i salami mieszały się z zapachem solonych ryb i ciętych kwiatów. Stoły czerwieniały od peperoncino i czerwonej cebuli. Przystanęliśmy obok pana sprzedającego grzyby. Drewniane skrzynki nie mogły pomieścić tak okazałych egzemplarzy prawdziwków, zresztą to bez znaczenia, i tak grzyby sprzedawały się w ekspresowym tempie.
Kiedy już spotkaliśmy naszych znajomych, umówiliśmy się na wspólne plażowanie i kolację, co spowodowało zmiany w naszych planach.
Czas szybko płynął, słońce grzało coraz bardziej, więc podjęliśmy decyzję, że zostajemy w Caminia na jedną noc. Przecież nie musieliśmy nigdzie się spieszyć. Na prawdę nie musieliśmy.
Pierwotny plan zakładał, że spędzimy noc w naszym busie, przy plaży. Odpuściliśmy jednak tę opcję na rzecz pokoju hotelowego. Paweł wpisał w wyszukiwarce hotel, biorąc pod uwagę jak najbliższą lokalizację naszej „familii”.
Zarezerwowaliśmy pokój w hotelu Baia dell’Est z pięknym widokiem na Morze Jońskie. Zresztą ten hotel, znajdując się na wzniesieniu, z każdego tarasu miał zachwycające widoki. Od znajomych dzieliła nas odległość czterystu metrów spacerkiem.
Z hotelu do domu „familii” mieliśmy w rzeczywistości dwa kilometry, a to czterysta metrów to i owszem, ale w linii prostej przez płoty, domy prywatne i figowe ogrodzenia.
Musieliśmy dostać się na koniec plaży, więc czekał nas długi spacer kamienistym brzegiem. Dlaczego sam koniec plaży? Ano dlatego, że początek jest pod wysokimi górami i tam najszybciej zachodzi kalabryjskie słońce, tworząc cień.
Rozgrzane kamyki wrzynały się w stopy i parzyły niemiłosiernie. W klapkach nie dało się przejść, bo grzęzły w mieszaninie piachu z kamieniami. Obmyślaliśmy jak bardzo siarczystymi słowami powitamy znajomych, ale tak bardzo machali rękoma na powitanie, że zmieniliśmy zdanie. Nagrodą było zimne piwo i niesamowicie przejrzysta woda.
Paweł popłynął zobaczyć pobliską grotę i z nurkowania wrócił zachwycony. Od razu zaznaczył, że musimy znaleźć miejsce na biwak w pobliżu skał, gdzie jest mnóstwo rybek, ryb i jeżowców.
Dałam się namówić na skosztowanie małego ślimaka o nazwie patella, wyłowionego prosto z morza. Doznania kulinarne, a owszem, były. Patella w smaku jest bardzo słona i nieco gumowata.
Na obiad poszliśmy prosto z plaży. Była godzina za dwie piętnasta i nie serwowano już dań obiadowych, poza pizzą i przekąskami. Na koniec dostaliśmy paragon non fiscale z informacją, że trzeba iść zapłacić w kasie. A to nowość! Zazwyczaj dawaliśmy pieniądze do etui i po sprawie. Poza tym szkoda, bo kelnerka sympatyczna i napiwek mogła dostać od niejednego klienta. Zostawiliśmy gotówkę w kasie i odebraliśmy paragon.
Wieczorem zjedliśmy kolację przygotowaną przez znajomych. Umówiliśmy się, że będzie prosto i swojsko. I tak było. Potem siedzieliśmy na balkonie z widokiem na Morze Jońskie i snuliśmy wieczorne opowieści.
Po kolacji wróciliśmy do hotelu i usiedliśmy jeszcze w ogrodzie z lampką wina.
Następnego dnia czekała nas kolejna trasa, tym razem nad morze Tyrreńskie, do miejscowości Capo Vaticano.
Dobrego dnia-)