Aby się nie uziemić na kempingu i być nieco mobilnymi wzięliśmy choppera. Temperatura o poranku sięgała prawie 25 stopni, by w ciągu dnia swobodnie przekroczyć 30. Zaplanowaliśmy krótką przejażdżkę do Capo Vaticano. Nie ubraliśmy się w motocyklowe uniformy, bo bylibyśmy ugotowani, postawiliśmy na wygodę.
Nawet o poranku gorące powietrze jakby stało w miejscu, czułam jak pot spływa po plecach, a dżinsy przyklejają się do ciała. O ile jazda na motocyklu dawała nieco ochłody, o tyle zejście z niego wywoływało natychmiastowe odczucie gorąca.
Capo Vaticano. Przejrzysta woda! Plaże ukryte wśród skalnych ścian! Stromo! Widokowo! Zadziwiająco! Obok punktu widokowego był bar ” Il Faro”, w którym wypiliśmy kawkę, napawając się kalabryjskim pięknem.
Przed wejściem do baru, przy stole siedział starszy pan. Na stole stało wino w butelce i kilka krążków sera, od których odganiał muchy gałązką oliwną.
Podeszłam bliżej, bo zainteresowało mnie drzewo obwieszone cebulą i salami. Za rogiem zauważyłam figurkę Matki Boskiej, której zrobiono domek z budki telefonicznej. Starszy pan, machając gałązką, śpiewał po włosku pod nosem bardzo smutnie brzmiącą piosenkę. I to była taka chwila, w której czas staje w miejscu, i przez moment byłam gdzie indziej.
Pojeździliśmy jeszcze po okolicy i Paweł szybko zauważył, że chopper nie nadaje się na kalabryjskie drogi. W czasie kilku dni nie widzieliśmy nawet sztuki, natomiast turystycznych motocykli było kilka (przynajmniej na drogach głównych). Niestety, tutejsze drogi są (delikatnie mówiąc) mało przyjazne dla motocyklisty, a o tym napiszemy w podsumowaniu całego wyjazdu.
Po powrocie poszliśmy na plażę, ja z książką a Paweł z maską i płetwami. Powoli zaczęły napływać chmurki, a morze chwaliło się coraz większymi grzywami.
Kolejny relaksujący, i pełen zadziwiających obrazów, dzień zakończył się kolacją przy grillu i lampce,również elektrycznej.
Dobrego dnia-)