Chmury, które poprzedniego dnia napływały powoli na kalabryjskie niebo, nocą przyniosły ulewny deszcz. Morze rozhuczało się tak bardzo, że miałam wrażenie, iż fale są tuż przy naszym namiocie. To była ciężka noc, dlatego poranek postanowiliśmy zacząć od spaceru plażą, celem wypicia kawy w sąsiednim barze (a wiadomo, że z sąsiadami bywa różnie).
Usiedliśmy przy jednym z wielu stolików. Nieco zdziwiły nas sztućce na stole, no ale to w końcu Italia. Było około dziesiątej rano i tylko ci zaspani (jak my) siedzieli przy stoliku nad filiżanką kawy, reszta już albo zażywała kąpieli słonecznej albo morskiej. Podszedł kelner i poprosiliśmy o dwie kawy i dwa rogaliki. O ile z kawą nie było problemu, o tyle po rogaliki Paweł miał udać się do bufetu ( jak poinformował kelner). Znowu jakaś nowość, no ale wiadomo co kraj to….. tutaj akurat trzeba podejść po rogaliki. Kelner przyniósł kawę, inny przechodząc zapytał czy wszystko w porządku.
Paweł wrócił ( bez rogalików ) nieco zaskoczony a zarazem rozbawiony. Jak się okazało kelner przyjmujący zamówienie na kawę myślał, że jesteśmy gośćmi hotelowymi. Kiedy Paweł w bufecie poinformował, że jesteśmy spacerowiczami, którzy przyszli na kawę, sprawa skomplikowała się. Na prawdę skomplikowała, nie tyle dla nas co dla obsługi hotelu.
Paweł w bufecie zorientował się, że to nie jest ogólnie dostępny bar więc zapytał o możliwość wykupienia śniadania. Kelnerzy nie wiedzieli co zrobić więc skierowali Pawła do recepcji, w której obsługa poinformowała, że wykupienie śniadania nie jest możliwe. Co więcej, zachodziła w głowę jak kelnerzy mogli wydać nam kawę. A jednak mogli. Pani z recepcji zeszła z Pawłem na dół do kelnerów, wypytała ich o okoliczności wydania kawy i poprosiła byśmy po spożyciu nieszczęsnego napoju przyszli z powrotem do recepcji.
No więc ja nie chciałam nawet tknąć tej kawy, choć wiadomo kawa, kawusia. Posiedzieliśmy chwilkę, a potem udaliśmy się do kelnera celem uregulowania rachunku. Ten wydał kwitek z którym poszliśmy do recepcji. Tam z kolei dostaliśmy kolejny rachunek, w którym napisano że zamówiliśmy kawę do pokoju nr 9012 na kwotę 7 euro.
Szybko ustaliliśmy, że wrażeń mamy mało więc brzegiem morza przespacerowaliśmy się do kolejnego baru. Co za odmiana! Usiedliśmy w wygodnych fotelach wiklinowych z kawą i rogalikami, a przed sobą mieliśmy cudny widok na Morze Tyrreńskie z wulkanem Stromboli.
Morze nabierało siły. Zaczęło zachowywać się jak wzburzona woda w wannie. Nasza plaża skróciła się do nieco ponad metra. Paweł sprawdził prognozy dla Capo Vaticano, które zapowiadały załamanie pogody. Obrazki żółtych słońc i białych chmurek przybrały odcienie szarości i czerni, a wszystko poprzetykane nitkami błyskawic. Ubraliśmy stroje kąpielowe i ruszyliśmy na skałki zmierzyć się ze spektakularnymi akrobacjami fal i hukiem jaki temu towarzyszył.
Późnym popołudniem popędziliśmy do miejscowości Tropea. Paweł zakupił przyprawy, a ja skusiłam się na osławione lody o smaku cebuli. Jeśli pamiętacie syrop, jaki robili wasi rodzice albo dziadkowie (właśnie na bazie cebuli i cukru), to dokładnie taki smak mają te lody. Po prostu pychota, przynajmniej według mnie. Poza tym mnóstwo turystów, jeszcze więcej ostrej papryki i czerwonej cebuli. Niestety zachodzące słońce ponaglało nas do powrotu więc zostawiam was z kilkoma migawkami z miasta Tropea.
Warto przyjechać i na kilka godzin oddać się Tropei, bez przewodników, map i broszurek. Chodzić gdzie nogi poniosą albo wzrok poprowadzi, chłonąć kolory, zapachy, włoskie obrazy i słowa. I najważniejsze – bez pośpiechu. My musieliśmy się pospieszyć, by przed zmrokiem dojechać motocyklem na kemping.
Dobrego dnia-)