Dojechaliśmy do naszej włoskiej mieścinki. Kiedy zobaczyłam ogród pomyślałam, że jechaliśmy z miesiąc do Italii. Wszystko tutaj kwitnie jak w maju – brzoskwiniowe drzewo ma już kwiaty, a pod nogami gęsty dywan ze stokrotek.
Obiad jemy z płatkami jabłoni które, strącane z każdym powiewem wiatru, wpadają do naszych talerzy. To urozmaicenie nie wpływa na smak potrawy, a szkoda, bo w ramach diety wcinamy tylko ryż.
Oswajam się z robactwem, które jest nieco większe niż w Malcu. Lekko nie ma i jeszcze przy Mai zgrywam „twardziela”. Nawet gdy to piszę, mam wyraz obrzydzenia na twarzy. Fotek robali mam więcej, choć ten jeden już dość bruździ w tym wpisie.
W niedzielę rano mieliśmy wybrać się na kawę i rogalika do Menchetti w Arezzo, niestety plany pokrzyżowała flaka w kole (to tak w temacie potrzeby zwolnienia w życiowym maratonie). Sprawę koła odłożyliśmy na później i spacerem ruszyliśmy do baru w naszej mieścince.
Jutro rozpoczynamy prace ogrodowe. Za płotem obcięto drzewa, które nie tylko zacieniały nasz dom, ale stwarzały prywatność.Teraz sterczą wyskubane kikuty, które nie wiadomo kiedy wybuchną zielenią. W pierwszej kolejności rozciągniemy maskującą siatkę na części ogrodzenia, by nasz ogród był azylem bez gapiów.
Jedziemy po nasiona. Maja ma taką chęć na ogrodnictwo, że porwała reklamówkę z ziołami, myśląc, że te nadają się do wsiania. Nic dziwnego – na opakowaniach były kwiaty rumianku, lawendy i dziurawca. W zastępstwie posadziła żołędzie i orzechy laskowe.
Dobrego dnia-)